Opiekun |
Wysłany: Wto 0:48, 21 Sty 2014 Temat postu: |
|
- Och, skończ już wreszcie – odparł Mateusz i odłożył pustą szklankę na stolik. Mógł jeszcze sięgnąć po butelkę, ale nie o to chodziło by pić więcej, ale by picie miało jakiś sens. Niestety, tą partię szachów przegrywał w sposób wręcz wyborowy.
- Nie chodzi o to nawet czy ja skończę czy nie. Nie ma znaczenia nawet czy wierzę w to co mówię, czy jestem hipokrytą czy nie, czy to jest dobre rozwiązanie. Wiem, że jest jednym z jedynych. Tych jedynych rozwiązań co to duszą Ci się w gardle i głowie ale to nie znaczy, że nie mają sensu.
- Dalej pierdolisz – rzucił Mateusz zdenerwowany i zaczął myśleć o tym żeby jednak zająć się pozostałymi butelkami whisky. Nie tego oczekiwał. Nie takiego rozwiązania szukał, nie takiej nadziei pragnął. Nie ma żadnej nadziei właściwie. Został okrutnie skopany po tyłku przez człowieka, któremu ufał i którego podziwiał. Liczył na pomoc, nie na lincz. Cała sytuacja, w której się znalazł pochłonęła go całkowicie, wpadł w obsesję, zamknięty krąg własnych uczuć i szczerze skrywał w sobie pragnienie żeby jakoś się tego pozbyć. Tylko, że to nie był sposób jaki sobie wymarzył.
- Nie gniewaj się na mnie. Albo wręcz przeciwnie. Jakby Ci to... - zamyślił się na chwilę z palcem odbijającym się od brody w sposób, którego nie powstydziłby się grecki filozof. Ot, teatralny gest, który dodawał mocy słowom i postawie – Wkurw się na mnie. Ale tak porządnie, niemiłosiernie. Bo to tak naprawdę nieistotne. Jesteś zamknięty, zapomniałeś o tym, że żeby to wygrać, naprawdę musisz przestać chcieć tego czego chcesz. Czas odpuścić. Let it be – jak śpiewali Beatelsi. Albo zróbmy inaczej. Żeby odzyskać to co straciłeś, bo to jedyne wyjście wedle mojego zdania, musisz mieć to całkowicie w dupie. Ale tak naprawdę, szczerze, całkowicie i pełnią siebie. Jak prawdziwy aktor. Póki nie poczujesz roli, nie możesz jej dobrze zagrać. W całej tej postawie, dojdziesz do poziomu gdzie to, że chcesz coś odzyskać i posiadanie tego gdzieś staną się jednym aż posiadanie tego gdzieś przeważy. Wtedy naprawdę będzie Ci wszystko jedno. I tylko wtedy będziesz miał szansę to odzyskać, chociaż zasadniczo nie będzie to miało już żadnego znaczenia. I wiem, że to trudne. Zdaje sobie sprawę z tego, że będzie bolało. Ale to jedyne wyjście. Taka jest miłość. Takie potrafi też wyrządzić szkody. - Zakończył pociągając łyk Chivasa.
Mateusz zasępił się i zgubił we własnych myślach. W półmroku pokoju, pomiędzy fotelami z wolna ciągnęła się smużka dymu od papierosa, kreśląc bladą ścieżkę tysiąca żali i pytań. Ot, o ironio, leciała śmierć pełna wątpliwości.
Nie mógł na niego patrzeć. Nie mógł też znieść faktu jak bardzo go okłamuje. Jak krzywdzi tym, czego sam nie potrafi, chociaż narzędzia ma, chociaż wie, że to wszystko ma sens i działa. Dusiła go jego własny hipokryzja. I smutek, że tak bardzo chciałby mu pomóc tak jakby nie potrafił sobie. Może czas zmienić pewien trend, który mówi, że aby móc komuś pomóc trzeba najpierw móc pomóc sobie?
*~*
- Jak to zrobiłeś?! - Wykrzyczał w stronę Światowida – Niech Cię szlag, demonie! Dlaczego włazisz mi do głowy, szperasz, grzebiesz, szukasz?! Kto Ci dał prawo?
Konar Światowida zaskrzypiał przeraźliwie a z wnętrza wydobył się dźwięk surowy.
- To nie jest nic, czegoś byś sam głośno nie pomyślał. I to nawet nie głowa, to Twoje „serce”, które nie istnieje i nie ma konkretnego miejsca. Tak bardzo Cię to dusi, że jesteś tutaj dzisiaj pomiędzy wieloma stacjami, żadna nie ma dobrej przystani końcowej, gdzieś na końcu wciąż czai się Twój strach. Myślałeś o tym czy dobrze postąpiłeś? - wirujące liście przybrały barwę srebra i spiralnie opadały wokół drzewa jakby chroniły je przed prawdą, którą wyciągnął na wierzch wielki, pradawny Ent.
Chłopak wstał z ziemi i czuł, że przepełnia go wielki gniew; rośnie w nim gdzieś potwór, który krzyczy, szarpie i gryzie go od środka. Czarny, śmierdzący strachem i niewytłumaczonym do końca poczuciem winy. W momencie cały ten zapach przeniknął jego samego, zasnuł oczy i ugrzązł w gardle. A zaraz potem bestia w końcu wydostała się na zewnątrz.
- Moje pytanie zabrzmi zupełnie inaczej. Co tak właściwie Cię to obchodzi, jaki jest w tym Twój interes, do cholery? Czy ja wyglądam na jakiegoś wybrańca, kozła ofiarnego na którym może poużywać jakiś zaklęty w kawałek drewna satyr?! Zaraz się okaże, że mój ojciec był bogiem, herosem, duchem albo kretynem, który w dzieciństwie wywoływał duchy. Oczywiście, że mnie to boli! Wiem, że źle postąpiłem i jednocześnie wiem, że to było słuszne rozwiązanie. Miałem do wyboru pozwolić mu w tym siedzieć albo go z tego brutalnie wyrwać, bo w głębi serca ja wiem, że mówiłem prawdę. Prawdę ostrą jak japoński miecz. Cokolwiek z tego wynikło, miało być tak rozrywające jak śmierć matki. Zabrałem mu całą nadzieję jaką kiedykolwiek miał by przestał na chwile oddychać, bo jego oczy się zamknęły a pamięć zniknęła. Miał się obudzić na nowo i na nowo szukać szczęścia, swojej drogi, nie szukając drzwi w tył, by nie było żadnej nadziei. Chciałem żeby zaczął szukać nowego szczęścia. Nie można wciąż płakać za przeszłym dymem szczęścia, nie można się nim otulić, wąchać i smakować go. Człowiek nawet nie zauważy kiedy ten dym wedrze mu się do płuc i go udusi. Niby widzisz, a jesteś ślepy! Ludzie cierpią, kiedy Ty sobie siedzisz tutaj, pieprzysz mądrości z kosmosu, twierdzisz, że znasz odpowiedzi na wszystko a nic o nas, ludziach nie wiesz. Nie wiesz, nie zdajesz sobie sprawy i nigdy nie będziesz jak bardzo się bo... - konar drzewa z niesamowitą prędkością uderzył w chłopaka odrzucając go niczym szmacianą laleczkę kilka metrów w powietrze. Ten uderzył plecami w pień drzewa na skraju polany i osunął się na ziemię. Kurtka na plecach pękła w kilku miejscach i ukazała setki cieniutkich ran powstałych po spotkaniu z chropowatą korą drzewa,, z których delikatnie sączyła się krew. Odruchowo chwycił się za brzuch i przewrócił na twarz kaszląc i wypluwając ślinę teraz czerwoną, smakująca metalem i rdzą.
Podniósł się lekko i spojrzał oczami tak przepełnionymi nienawiścią iż gdyby człowiek posiadał taką moc, Światowid w sekundzie stanąłby w niewyobrażalnie wielkich płomieniach, tak, że najwyższe języki mogłyby sięgnąć granic błękitu nieba a nawet i samego niebieskiego tronu, w szale podpalając Niebiańskiemu Nieingerującemu stopy.
- Ty Skurwysynie... - wychrypiał i zamilkł. Kolejny, szybki jak witka konar uderzył o ziemię zaraz obok jego głowy.
- Milcz, człowieku i nie obrażaj tego, który przychodzi z pomocą. - ryknął a gdzieś na świecie, głęboko w kosmosie właśnie eksplodowała supernowa. Wszystko co żyło na polanie zamarło, ułożone połogiem, wręcz martwe, ciche i ścięte jakby przeszła tędy niewidzialna fala uderzeniowa. Cały las znów usnął ciężka i lepka ciemność, dusząca i pełna tak głębokich strachów, jakie tylko człowiek może sobie wymyślić. Wiatr kompletnie ustał a cisza wręcz piszczała w uszach, nieprzyzwyczajonych do braku jakiegokolwiek dźwięku. Cała delikatność przerodziła się w mrok, mistycyzm w horror a nadzieja... Nadzieja w jej brak.
- Ja wiem, JA WIEM, marny pyle. Moje serce jest dla Ciebie otwarte, ale nie wsączysz w nie jadu. Nie podniesiesz też więcej na mnie głosu, bo nie jestem Twoim sługą. Ach, no i najważniejsze – przemówił głosem niskim i świdrującym każdy atom duszy, że nawet w piekle musieli się go lękać – Teraz ja Tobą wstrząsnąłem, teraz już nie ma nadziei a ja nie jestem dobry. Postąpiłem tak samo jak Ty. „Wkurwi się na mnie” - pamiętasz. Jak się z tym czujesz, człowiecze? |
|
Opiekun |
Wysłany: Pią 19:40, 04 Lis 2011 Temat postu: Nie Ten Pociąg |
|
Opowiadanie powstawało przy tej piosence
http://soundcloud.com/roadrunnerrecords/trivium-built-to-fall-acoustic
Nie ten pociąg
- Gdyby się dobrze zastanowić, to nawet nie jest źle – odpowiedział sam sobie w myślach.
Srebrzyste krople lśniły na całej linii torów kolejowych dzięki wsparciu porannych promieni słońca. Wczesna, jesienna pora przypominała o tym, że po mimo słońca wciąż jest chłodno. Poprawił swój czerwony szalik, naciągnął rękawy płaszcza na zmarznięte dłonie i ruszył w stronę lasu.
Po przez sosnowe korony przedzierały się pojedyncze smugi słońca, tańcząc na wietrze i wybuchając co chwilę feerią barw na zroszonych, złotych i czerwonych liściach klonu. Każdy krok po miejscami zmarzniętej ziemi roznosił się wokół z prędkością tak leniwą, że aż złośliwą. Czuł, że pomimo wielkiego pragnienia pozostanie niezauważonym, jego obecność jest skandowana przez wszystko co go otacza. Jakby oznajmiano przybycie dawno oczekiwanego gościa.
- Gdzieś tutaj coś cholernie poszło nie tak – szepnął sam do swoich myśli, zatrzymując się pod olbrzymim dębem. Mniej nudne i żałosne było samo drzewo. Ten leśny gigant wysokością sięgał ostatnich i pełnych linii światła, które walczyły z nim o wejście do lasu. Szeroki niczym strażnica z pogranicza wschodu i gałęziami wczepiającymi się w każde możliwe drzewo znajdujące się w pobliżu, tworzył magiczny baldachim pod którym odpoczywał każdy kto tego pragnie. Majestatem raczej bliżej mu było do olbrzymiej korony pełnej zielonych szmaragdów, złotych bursztynów i głębokich rubinów. Jego kora pokryta już mchem i porostami wciąż wydawała się być zdobiona jakby mistycznymi znakami, runami celtyckich druidów lub słowiańskich prastarych. Jaka istota mogła posiąść taką koronę? Jak cudownym architektem jest ten, kto ukształtował jubilerski skarb rękami natury?
- Gdzieś tutaj coś cholernie poszło nie tak – powtórzył przecierając oczy ze zmęczenia. Może jednak to nie było zmęczenie. Może było coś więcej… Zdjął swoją czarną, skórzaną torbę i użył jej jako swoistego siedziska działającego tylko w komplecie z wiekowym dębem. Romantyczny IKEA. Cud myśli technicznej. Tron wędrowca. W kieszeni kurtki zawibrował telefon. I wtedy znowu poczuł ten zapach…
Fala gorąca oplotła całe jego ciało, ścisnęła za gardło a nie do końca rzeczywisty potwór poruszył się i zdusił serce. Wszystko w jednej sekundzie, jak dreszcz podniecenia wymieszany z chwilą ogromnego napięcia i lęku. Jakim cudem to wszystko wróciło? Tutaj. Teraz!
- Jezu… - zajęczał przerażony.
- Tego imienia tutaj nie używaj – wibrujący, głęboki jak szeol, przenikający aż do samej duszy głos rozległ się tuż gdzieś za nim, przy nim? W nim?
Wystrzelił w jednym momencie z miejsca, w którym siedział rozglądając się na wszystkie możliwe strony. Nic nie zobaczył. Był tylko las. Nikt nie odpowiedział na to niewypowiedziane pytanie. Las żył w swoim zwykłym, zielonym stylu. Zwyczajnie. Kompletnie nietajemniczo.
- Może jestem zmęczony. Uhhh… Na pewno jestem zmęczony. Albo wariuję. – myślał intensywnie. Szukał tysiąca racjonalnych wyjaśnień, które pozwolą przejść nad tym do porządku dziennego. Uspokoić się, sprawić żeby ten fakt już nie istniał. Tak jak zawsze. Żeby uciec trzeba znaleźć solidne, mocne podstawy, wyjaśnienia dlaczego coś nie może działać, dlaczego coś nie może się stać. Dlaczego i tak to czego pragnął nie mogło się po prostu stać… Tak było łatwiej. Znaleźć to co dzieli niż to co łączy.
W miarę jak się uspokajał, jego serce wracało na odpowiedni tor, oddech zwalniał a dłonie zaciśnięte z całych sił zaczęły się rozluźniać. Słońce wzeszło już wysoko a las w jednej chwili stał się pachnącym, złotym pałacem króla Midasa, w którym rozpoczęły swoje arie wszyscy mieszkańcy nieba lasu. Padł na kolana i oparł dłonie na trawie tuż obok wiekowego dębu by złapać oddech.
- Och… Nie do wiary. Boże… - wysapał i przewrócił się na plecy patrząc na sufit nieboskłony przeszywany setkami barw zieleni, błękitu, bieli, złota i ciepłej czerwieni. Można by ta…
- PROSIŁEM CIĘ! – zagrzmiał bas
- Szlag! – krzyknął z całych sił, zrywając się z ziemi.
- Lepiej, lepiej – odparł głos.
Cała zielona przystań zamarła. Wpatrywał się w wielkie drzewo, które po mimo braku wiatru zaczęło poruszać swymi gałęziami chłoszcząc powietrze i każdą roślinę, która znalazła się w jego zasięgu. W jednej tylko chwili wszystkie ryty kory uznane za dzieło natury zalśniły blaskiem bladego błękitu a wokół niego zapanowała ciemność tak nieprzenikniona i gęsta, że można było z niej uszyć szatę dla samej śmierci. Gdzieś w połowie pnia kora rozpadła się w drobne drzazgi a każda z osobna spadając zgrabnym ruchem w mgnieniu tylko oka zamieniła się w błękitne motyle o zielonych oczach i uleciały w stronę korony jakby do swojego wybranego raju. W miejscu gładkie łyka ukazała się twarz o oczach brązowych i głębokich, przetykanych tylko srebrnymi i złotymi nitkami.
-Tutaj się tych słów nie używa. To Mu uwłacza. Pokornie proszę o zaprzestanie. Ja tu sługa, nie świątynia – przemówił głosem tak ciężkim i mocarnym, że sam jego tembr mógł powalić drzewa i skruszyć góry. Nie mniej nieodparte wrażenie przekonywało, ze głos ten był łagodny i spokojny. Wręcz przyjacielski - jestem drzewem życzeń. Marzeń. Obserwatorem. Zaglądam w serca i umysły - urwał a brzmiało to jakby właśnie gdzieś grom roztrzaskał skałę.
- Jestem... Światowidem.
W jednej sekundzie świadomość tego, że człowiek może eksplodować wcale nie zdawało się już tak bezsensowną myślą. Całe ciało drżało jakby syberyjskie wiatry właśnie nadciągnęły a poza tą niezwykłą polaną szalała zamieć śnieżna. Serce tłukło się niemiłosiernie, jakby chciało uciec rozdzierając klatkę w której siedzi. A może poza strachem było w tym coś fascynującego? Usiadł na ziemi nie spuszczając wzroku z patrzących w niego kosmiczną barwą oczu. Próbował się uspokoić, zrozumieć, wyjaśnić. Tylko jak długo był wstanie wyjaśniać swoje majaki. Jak długo mógł opierać się temu co widział, czuł i dotykał. Jak długo to mógł być sen wariata. I ten zapach… To przecież nie ta pora roku, a w lesie jest tylko on…
Zapach…
- Drogie dziecię z gliny. Zabaweczko bezkształtna i pocieszna. Jestem starszy niż opowieści świata i niż Ci co nadawali im imiona. Nie jestem pomylonym, zapomnianym bogiem. Jestem kronikarzem posłanym jak anioły. Jest czymś niedoskonałym w porównaniu z Tobą bo moja wolna wola jest bezkształtna i ułomna. Jednak jestem. Obserwuje. Słucham – zabrzmiał basem tubalnym aż zatrzęsła się ziemia i opadł kolejny deszcz wielokolorowych liści.
- Więc jak to się stało, że mieszkasz tak blisko torów? Jak to się stało, że Cię nie wycieli, że wciąż istniejesz? – zapytał nie wierząc w swoją odwagę.
- Od wieków jestem niewidoczny. Ja widzę, mnie nie widzą. Ja słucham, mnie nie słyszą. Ja mówię, mnie nie słuchają. Gdybyś zobaczył jak gwiazda wybucha od swego poczęcia tak dawno mógłbym powiedzieć, że nie mówiłem. Ty tutaj przychodzisz. Nie jesteś stąd. Jesteś nowy. A przychodzisz. A ja słucham. Ty nie mówisz, Twoje serce mówi, ja w swych liściach zapisuje. Ja pamiętam. Ach. Ładne masz serce. Głupie, porywcze, niemyślące, ale w ostatecznym wyniku, ładne. Nawet bardzo. Duszę też jakoś tak niezbyt czarną. Ja wiem czemu tu jesteś. A czy Ty wiesz?
Jakub Jania
Ciąg dalszy być może nastąpi |
|